Menu

Mini-Menu

Strony

niedziela, 29 kwietnia 2018

Od April Do Suigina

Dzień był piękny, ogólnie słoneczko świeciło, ja skończyłam zajęcia i nic, tylko się cieszyć. Jednak nie byłam zadowolona z wyników na przewodniczącego szkoły. W sumie, to nawet nie powinnam się tym przejmować. Dlaczego więc? Przecież zgłosiłam się nie wiem dlaczego, nawet nie liczyłam na to, że wygram. Ba, nie wysiliłam się, żeby napisać chociaż jakieś dwa zdania w ramach przemowy. Mimo wszystko, to jak się to później potoczyło, to, ile głosów zebrałam wzbudziło we mnie tą małą, przebrzydłą bestię. I pomyśleć, że byłam tylko o krok od wygranej! Miałam tylko jeden głos mniej. Stop, przecież mam to w dupie. Przegrana powinna mnie nie obchodzić, a ja powinnam mieć na to wszystko serdecznie wywalone i po prostu być z tym pogodzona. Wydałam z siebie jęk, pomruk pełen zirytowania, całą swoją osobą. Dobra, wystartuję w następnych i napiszę taką przemowę, że im spodnie z tyłków spadną. O tak, tylko przyjdę do domu i zacznę pisać cały referat, przygotuję kampanię wyborczą, plakietki i kurczę zrobię swoje własne stoisko. Zatrzymałam się na środku chodnika, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Tak, to brzmi jak plan. Bardzo dobry plan. No i przydałoby się w końcu zdetronizować Mobiusa. Wejście smoka, wyjdę z cienia i poprowadzę wszystkich ku zwycięstwu!
Halo, ziemia do April. Brak odpowiedzi. Halo, halo. Houston, mamy problem.
Bolesny powrót do rzeczywistości, bo nie wszystko idzie gładko jak po maśle. Trzeba było wrócić do tego, co działo się teraz. A teraz, w tej chwili, stałam na chodniku, wyglądając co najmniej jak jakaś obłąkana. I możliwe, że nawet coś do siebie mamrotałam pod nosem. Nie ważne. Zaczęłam kontynuować swoją trasę do domu, po drodze wstępując jeszcze na chwilę do najbliższego marketu, żeby kupić coś na obiad. Przechadzając się pomiędzy działami i półkami, ostatecznie wybrałam kurczaka, ryż i kilka składników do sosu. Tak, dzisiejszy obiad zapowiadał się dobrze. Po wycieczce w sklepie moje myśli o wyborach i całej tej zabawie totalnie odpłynęły. Gdzieś daleko. Może na Maltę. W każdym bądź razie to było jedną rzeczą, które w sobie lubiłam. Szybka ucieczka od czegoś, bo kilka chwil później głowę zalewały mi nowe myśli. Chociaż mogłam to też zaliczyć jako wadę. Do mieszkania szłam już w totalnie innym nastroju, trochę rozkojarzona i rozmarzona. Szłam wolnym krokiem, w jednej dłoni trzymając siatkę z zakupami, a drugą starając się chociaż trochę rozluźnić mundurek. Było zdecydowanie za ciepło tego dnia. Może później wyskoczę na jakieś lody? Zatrzymałam się, opierając o ścianę pierwszego lepszego budynku. Do głowy mi nie przyszło, że liczenie pieniędzy w miejscu, gdzie przewija się masa ludzi, może być najgorszym pomysłem, jaki tylko istnieje. Dlatego, chwilę później, cały portfel został mi zabrany przez jakiegoś zakapturzonego typa spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście, że zaczęłam za nim biec. Gdy moja pogoń nie przynosiła efektów, po prostu zatrzymałam czas. Przykro mi bardzo, ale ja nie mam zamiaru męczyć się z jakimś debilem, bo ten postanowił sobie zabrać mi portfel. Na odchodne, zanim czas wrócił do normalności, pozwoliłam sobie sprzedać mu porządne uderzenie pięścią w jego szczękę. No, a potem odeszłam jak gdyby nigdy nic. Natychmiast schowałam swoją własność do torby. Z cichym pomrukiem podreptałam w stronę parku, który był skrótem na moje osiedle. Po co się tłuc przez zatłoczone chodniki, jak można spokojnie przejść przez cichy park. Sięgnęłam do torby po zieloną apaszkę, nie istotne po co, ale jak na ironię losu, zawiał wiatr, wywiewając ją na drzewo niedaleko. To zdecydowanie nie był mój dzień. Zbliżyłam się do niego i zadarłam głowę do góry żeby zorientować się, jak wysoko znalazła się moja zguba. Wysoko. Za wysoko. Nie ma opcji, żebym dała radę się tam wspiąć. Pozostało mi więc szukanie kogokolwiek do pomocy. Okazało się to jednak trudniejsze niż myślałam. Jak na zawołanie, wszystkie potencjalne duszyczki, które mogłyby mi pomóc, momentalnie zniknęły. Jakby się rozpłynęły albo zostały gdzieś zdmuchnięte tak jak moja apaszka i utknęły na jakimś feralnym drzewie. Po dziesięciu minutach dotarłam do stawu, może tylko odrobinę zrezygnowana. Nie widziałam nikogo w promieniu kilometra. Przykucnęłam przy brzegu, brodząc prawą dłonią w wodzie. I to właśnie był moment kulminacyjny, bo pośród liści dostrzegłam blond czuprynę, a raczej jej kawałek. Natychmiast się podniosłam, podchodząc do właściciela owych jasnych kosmyków. Był to młody chłopak, który właśnie ucinał sobie drzemkę. Nie dziwne, sama bym zasnęła przy takiej pogodzie i jeszcze akompaniamencie szumu drzew, wody i śpiewu ptaków. Wyglądał na zrelaksowanego i sumienie będzie mnie gryzło przez najbliższe dwa dni, że go obudziłam. Ponownie przykucnęłam, stukając go palcem w ramię.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mógłbyś mi pomóc? Moja chustka utknęła na drzewie i nie jestem sama w stanie jej ściągnąć, a nikogo innego nie ma w pobliżu - starałam się mówić spokojnym, nie za głośnym głosem.


<Suigin?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz