wtorek, 17 lipca 2018

Od Luthera

Biegnę. Nie mogę, a raczej nie chcę się zatrzymać, pędzę, lecę przed siebie, w dół. Stąpam po cienkim lodzie, brnę po grubej warstwie, nie zapadnie się, nie pęknie, wyląduję w lodowatej wodzie.
Oddech na karku towarzyszący od początku drogi, sapanie, głośne, tuż przy uchu.
Dosłownie wszyscy mnie gonią.
Zmieniać szkołę na ostatni rok. Rzucenie wszystkim, co miałem w zanadrzu o najbliżej znajdującą się ścianę nie wyjaśniało wszystkich emocji, które zdążyły mną targnąć, gdy oznajmiono mi, że mam zostawić dosłownie wszystkich, których znałem, za którymi przepadałem, których kochałem. Ostatnie dopisane na szybko, bez przemyślenia, z odrobiną bezwładności, nie wiem, czemu się tam znalazło, podświadomość mało co mi mówiła, mogłem tylko wzruszyć ramionami i zlać to wszystko, niech tam tkwi, nie mam zamiaru klikać backspace'u, piszę i mówię, co ślina mi na język przynosi.
Zagrożenie świata, wyjawienie sekretów. Nowe placówki.
Dlaczego szary, przeciętny Kowalski, zupełnie taki, jak ja, musiał za to wszystko przepłacać.
Bo nie możesz dalej uczyć się w przeciętnej placówce.
A idź pan z wami wszystkimi w cholerę.
Kupiłem kolejną paczkę fajek, tylko po to, żeby wrzucić ją gdzieś w odmęty pokoju, ponownie wyjść na spacer i zawalczyć z samym sobą nad myślą, że powinienem wrócić i odpalić chociaż jednego, a jeśli nie wrócić, to po prostu kupić kolejne opakowanie, spłukać się już doszczętnie, a potem żreć gruz i resztki, które dostanę na zmywak. Powinienem znaleźć jakąś dorywczą robotę, nawet roznoszenie pieprzonych ulotek reklamowych, bo jak tak dalej pójdzie, to skończę z figą z makiem, zmiętym podkoszulkiem i puszką na ulicy, licząc, że ktoś ulituje się nad biednym niedoszłym panem lekarzem anestezjologiem, czy tam okulistą, ja naprawdę nie miałem zielonego pojęcia, co mam tutaj robić.
A było się urwać przed szesnastką i iść na kelnera gdzieś w Norwegii, przynajmniej miałbym większe szanse na przeżycie i mniejsze szanse na utratę wszystkiego, na czym by mi w takiej sytuacji zależało. Nauczyłbym się języka, robiłbym za tłumacza, posprzątał u kogoś, czy cokolwiek innego, spełniałbym się [nie] i robiłbym to, co chcę, a nie to, czego oczekiwała rodzinka.

Ale mówi się trudno i żyje się dalej.
Słodkie pocałunki miłościwej pani.
Zgubiliście portfel — rzuciłem do dogonionej właśnie osoby, z którą minąłem się dosłownie kilka chwil wcześniej. Niefortunnie wyleciał z tylnej kieszeni spodni, torby, czegokolwiek, co persona miała w zanadrzu. Uśmiechnąłem się firmowo, nieco figlarnie, może szelmowsko.
Oczy ci się świecą jak psu jajca.”

< ktoś? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz