Weekend, nareszcie. Jedyny czas, kiedy można odpocząć od zakuwania na wszelakie sprawdziany i kartkówki. No i przerwa od treningów. Oczywiście wysiliłam się na sprawdzenie pogody na te dwa dni. Ciepło z chłodnawymi powiewami. Idealnie. Postanowiłam poświęcić ten czas wyłącznie sobie (nie, żebym wcześniej tak nie robiła). Jednak nadal było zbyt zimno na opalanie się. Wzięłam więc tylko ogromny kapelusz i na ramiona zarzuciłam bluzę. Do torby zaś wrzuciłam kocyk, kilka kanapek, coś do picia i oczywiście książkę, którą niedawno zaczęłam czytać. Akcja zapowiadała się ciekawie, a pogoda była w sam raz, żeby poczytać na świeżym powietrzu. Tak więc pełna zapału oraz dobrych myśli ruszyłam w kierunku plaży. Po drodze minęłam kilkoro ludzi, którzy też najwyraźniej postanowili odbiec od ideii parku i zawitać na piaszczystym wybrzeżu, a może nawet popływać. W połowie drogi zorientowałam się, że nie wzięłam z mieszkania słuchawek. Z cichym pomrukiem i nieco szybszym krokiem zawróciłam z powrotem. Mogę się założyć, że moje kroki słychać było na całej klatce. Co za szczęście, że to tylko czwarte piętro. Bo przecież zawsze mogło być gorzej, nie? Dopiero potem mogłam już ze spokojem kontynuować podróż na plażę. Od razu po przekroczeniu wejścia dało się usłyszeć odgłosy mew i szum morskich fal. Uspokajająco. Wzięłam głęboki wdech, a do moich płuc wdarło się świeże, morskie powietrze. Zanim jednak przystąpiłam do czytania, postanowiłam przejść się kawałek. Nie było zimno, więc bez wahania zdjęłam buty. Cudowne uczucie. Szłam wzdłuż brzegu, a woda co jakiś czas sięgała moich nóg. W pewnym momencie poczułam, jak coś mnie ukłuło w spód stopy. Podskoczyłam jak oparzona, bo równie dobrze mogła być to meduza. Na szczęście żadnej nie zauważyłam w pobliżu. Odeszłam kawałek i sprawdziłam, czy podczas tego wypadku nic nie ucierpiało. Nie znalazłam żadnych śladów krwi, które wskazywałyby na jakiś uszczerbek na zdrowiu bądź ranę. Miejsce w sumie było dobre. Rozłożyłam koc i resztę rzeczy. Podczas uklepywania wszelakich górek, dostrzegłam w piachu coś świecącego. Natychmiast podeszłam, odkopując z piachu srebrny, nieco zniszczony łańcuszek z gwiazdką. Możliwe, że to on był wcześniej moim oprawcą. Podniosłam go, rozglądając się wokół. Może ktoś go upuścił podczas spaceru? Rozejrzałam się wokół, ale nie było w pobliżu żadnej żywej duszy. Tylko ja i kilometry piachu oraz wody. Wzruszyłam więc ramionami. Nie ma szans, żebym znalazła właścicielkę przedmiotu. No cóż, będę miała pamiątkę z tego jakże pięknie zapowiadającego się dnia. Wrzuciłam łańcuszek do torby, zajmując się i kompletnie oddając książce. Strona po stronie, wszystko szło tak gładko. Po godzinie zrobiło się chłodniej, a od strony morza wiał jeszcze dodatkowo wiatr. Bądź co bądź, niezadowolona, ale musiałam się zebrać. Dobrze, że chociaż trochę zdążyłam przeczytać. Będąc bliżej wyjścia minęłam kilka osób, które najwyraźniej znajdowały się na innej części plaży niż ja. A o znalezisku kompletnie zapomniałam. W drodze powrotnej skoczyłam jeszcze do sklepu po wafle. Przydałoby się zacząć zdrowiej odżywiać. Miałam farta, bo kolejka nie była duża. Potem już tylko prosto do mieszkania. Jednak miałam dziwne wrażenie, że ktoś mi się przygląda, ale gdy się odwracałam, nikogo nie było. Mimo wszystko przyspieszyłam kroku. Przezorny zawsze ubezpieczony, jakoś tak to szło. Kiedy byłam już niedaleko, potknęłam się o wystający korzeń, bo szłam przez park. Swoją drogą, był to mój ulubiony skrót. Cicho, zielono, spokojnie. Podnosząc się, zobaczyłam przede mną młodą kobietę. Jako, że jakoś specjalnie się tego nie spodziewałam, odskoczyłam kawałek do tyłu. Była jakaś taka smutna, bez wyrazu. Zupełnie, jakby nic nie czuła.
- Najmocniej przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć - podniosła dłoń, jakby chciała coś zrobić, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
Dziewczyna była jakaś taka blada. Śnieżnobiałe włosy z grzywką zakrywały jedno z jej czarnych oczu. Ubrana była w równie białą bluzkę oraz czarną spódnicę do kostek z kokardką z tyłu.
- Nie szkodzi, nic się nie stało - uśmiechnęłam się, otrzepując spodnie z pozostałości po ziemi.
- To dobrze, bardzo się cieszę. Czy mogłabyś mi pomóc? Bardzo, bardzo proszę. Jesteś pierwszą osobą, która się do mnie odzywa - złożyła dłonie, jakby próbując mnie bardziej przekonać.
- Tak, pewnie. O co chodzi? - nie wiedzieć czemu, ale się zgodziłam. Jakby coś, jakaś część mnie czuła, że tak właśnie trzeba zrobić.
- Muszę się z kimś spotkać, ale nie mogę znaleźć tej osoby - jej ton głosu stał się jakby bardziej ponury, a twarz przybrała smutny wyraz.
- Okej. Myślę, że mogę ci pomóc. Spotkajmy się tutaj jutro w południe, okej?- odparłam z optymizmem, starając się choć trochę podnieść ją na duchu. - Jestem April.
- Rosalie, ale możesz mówić mi Rosie - powiedziała, przytakując.
Zanim jeszcze odeszłam, dostrzegłam delikatny uśmiech malujący się na twarzy białowłosej. Potem wróciłam już prosto do mieszkania, resztę wolnego czasu spędzając na sprzątaniu, bo czemu nie lub obijaniu się.
Następnego dnia, punktualnie zjawiłam się na miejscu umówionego spotkania. Nie musiałam nawet długo czekać, Rosie pojawiła się szybko. Chyba nawet szybciej ode mnie. Pojawiała się znienacka, kiedy się jej nie spodziewałam, ale puściłam to płazem. Dziewczyna powiedziała, że szuka starszego mężczyzny. Nazywał się William Miles. Mieszkał na niewielkim osiedlu niedaleko plaży. Dlatego też tam postanowiłam się udać w pierwszej kolejności. Po drodze rozmawiałam o nim z Rosie. Po sposobie, jakim mówiła o mężczyźnie domyśliłam się, że to pewnie ktoś bardzo bliski jej sercu. Chociaż zastanawiało mnie, dlaczego go szuka. Czy nie powinna wiedzieć, gdzie jest? Na pytania tego dotyczące odpowiadała, że pewnego dnia się rozstali, przez pewien incydent. Postanowiłam więcej nie dochodzić, bo nie był to dla białowłosej najwyraźniej przyjemny temat. Podczas maszerowania chodnikiem, zatrzymałam się na chwilę żeby coś sprawdzić. W międzyczasie nadal kontynuowałam rozmowę z Rosie.
- Mamo, dlaczego ta pani mówi do siebie? - głos małej dziewczynki kompletnie wyrwał mnie z poprzedniego stanu.
Mogę przysiąc, że oczy miałam jak pięć złotych. Jak to, przecież nie mówiłam do siebie. Rozmawiałam z Rosalie. Wróć. Mówiła, że nikt nie chce jej słuchać, zjawiała się z nikąd. Niemożliwe. Poprosiłam ją, żeby weszła ze mną na chwilę do zaułka obok. Gdy zatrzymałam czas, wszystko stało się jasne. Moja nowa znajoma była duchem. Obecny czas nie oddziaływał na takie istoty. Przyznam szczerze, że byłam w lekkim szoku. Nigdy bym się nie spodziewała, że spotkam ducha.
- Rosalie, możesz mi coś powiedzieć? - zaczęłam, patrząc na nią z nieukrywalnym zdziwieniem, które wciąż na pewno malowało się w moich oczach.
- Tak, o co chodzi…? - chyba już się tego wszystkiego spodziewała i było jej głupio.
- Czy ty naprawdę jesteś duchem?
Dziewczyna niechętnie przyznała, że bała mi się o wszystkim mówić z obawy przed tym, że będę chciała uciec. Wyjaśniła, że nie żyje od dobrych piętnastu lat. I że zginęła w wypadku na morzu. Stąd właśnie znalazłam jej naszyjnik na plaży. Po ochłonięciu i przeanalizowaniu wszystkiego dokładnie, moja decyzja nie zmieniła się. Nadal chciałam jej pomóc. Powiedziała że nie może spokojnie odejść, ponieważ musi przekazać coś swojemu mężowi. Czyli zgadłam, że owy William Miles jest kimś jej bardzo bliskim. Naprawdę to wszystko ruszyło moje serce. Czego się nie robi w imię miłości, nie? Dlatego przyspieszyłam kroku w drodze do osiedla. Rosalie podała mi numer mieszkania, w którym kiedyś razem mieszkali. Jednak po zadzwonieniu na domofon okazało się, że po drugiej stronie nie odezwał się ten sam głos. Dziewczyna jakby zbladła jeszcze bardziej, o ile to możliwe u duchów. Usiadłyśmy na ławce niedaleko, zastanawiając się co dalej. Rosalie była załamana i chyba straciła już nadzieję na zobaczenie ukochanego. Ale hola hola. Nie ma poddawania się. Nie na mojej warcie. Zaproponowałam, że od nowego właściciela może dowiemy się, co stało się z Williamem. Zerwałam się i jeszcze raz podeszłam do domofonu, dzwoniąc pod ten sam numer. Udało mi się namówić mężczyznę do rozmowy pod pretekstem, że pan Miles jest moim wujkiem, z którym dawno się nie widziałam. Zgodził się, choć trochę niepewnie. Zaprosił mnie do siebie do mieszkania, gdzie podał mi numer do Williama. Gdy wyszłam, bez wahania zadzwoniłam. Chociaż, co miałabym niby mu powiedzieć? Dzień dobry, duch pańskiej żony ma panu coś do powiedzenia i ja muszę to przekazać? Nie musiałam się rozłączać. Głos po drugiej stronie powiedział mi, że numer pod który chcę się dodzwonić jest już nieaktywny. Westchnęłam cicho. Gdzie teraz zacząć szukać? Nie miałam nawet punktu zaczepienia. Rosalie powiedziała mi, gdzie wcześniej pracował. Może jest jakaś szansa, że nadal tam jest? Było to niewielkie, ale dobrze prosperujące przedsiębiorstwo w centrum miasta. Powoli robiło się późno, jednak stwierdziłam, że zdążę jeszcze tam wpaść. W wejściu przywitała mnie przemiła sekretarka. I nie, wcale nie wyglądała sztucznie ani się tak nie zachowywała. Naprawdę była miła. Rosie powiedziała, żebym spytała o niejakiego Jamesa Hoovensa, który był najlepszym przyjacielem Williama. Kobieta z początku była do tego niezbyt chętna, ale po długich prośbach w końcu się zgodziła. Podreptałam w stronę jego gabinetu. Widziałam go już z windy, pomieszczenia miały szklane ściany, przez które było wszystko widać. W tym też pana Hoovensa, mężczyznę o rudych, zaczesanych włosach. Gdy byłam już przed drzwiami, ostrożnie w nie zapukałam. Błękitne oczy natychmiast skupiły się na mojej osobie, a chwilę później skinięcie dłonią dało mi znak, że mogę wejść. Usiadłam na fotelu przed biurkiem, który mi wskazał. Po krótkim zagajeniu rozmowy przeszłam do rzeczy. Mężczyzna westchnął głęboko, przecierając twarz dłońmi. Z początku nie ufał mi kompletnie, ale przy pomocy Rosie udało mi się go nakłonić do pomocy. Dowiedziałam się, że pan Miles przeniósł się na obrzeża miasta, do niewielkiego domku, gdzie mieszka od dziesięciu lat, a od trzech nie pracuje już w tej firmie. Udało mi się jeszcze dowiedzieć, że teraz pracuje przez internet, a jego samopoczucie nieco podupadło. Podziękowałam i po tej rozmowie wróciłam do siebie. Nie miałam już siły, żeby tłuc się na drugi koniec Lullaby. Wróciłam padnięta do mieszkania, a razem ze mną przyszła białowłosa. Od razu po znalezieniu się w pokoju, opadłam plackiem na łóżko. Dokładnie wszystko przeanalizowałam, a wydarzenia wczoraj i dzisiaj porządnie uderzyły mnie w głowę. To chyba za dużo jak na dwa dni. Na wychylającą się zza rogu Rosie skinęłam jedynie głową. Była duchem i na dobrą sprawę nie mogła nic zrobić. Nic, no właśnie. Westchnęłam cicho, powoli się podnosząc. Kroki skierowałam do kuchni, gdzie już na szybko zjadłam kisiel wiśniowy w kubku, a potem szybki prysznic i spać. Kto by pomyślał, że będzie z tym tyle pracy. No i chodzenia. Mimo moich bardzo wielkich chęci nie mogłam zasnąć przez dobrą godzinę. Cały czas po głowie chodziła mi wizja spotkania z Williamem Milesem. Co jeśli nie będzie chciał mnie wysłuchać? Albo ba, nawet mnie nie wpuści do środka? I jeszcze innych, wiele pytań tego typu telepało się po mózgownicy, pobudzało te wszystkie trybiki. Uspokoił mnie widok Rosalie, która przysiadła na rogu łóżka, uśmiechając się pokrzepiająco. Będzie dobrze. Uda się, na pewno. Jej widok jakoś mnie pocieszał i kto by pomyślał, że w sumie to zaprzyjaźnię się z duchem. Również z uśmiechem na ustach zamknęłam oczy, zasypiając spokojnie kilka minut później. Rano obudziłam się trochę później niż zwykle. No ale zdarza się, prawda? Każdemu na pewno. Nie miałam jednak siły, żeby o tej porze gnać na drugi koniec miasta. Walić korki. W kuchni przywitała mnie białowłosa. W ramach śniadania płatki na szybko, bo były najmniej wymagające. Potem jeszcze chwilę posiedziałam w łóżku, robiąc na laptopie małe rozeznanie w okolicy, do której miałam się udać. Osiedle wyglądało przeciętnie, bez żadnych ciekawych niuansów. Pomijając niektóre ogródki. Kwiaty były śliczne i to wcale, absolutnie nie tak, że ja je uwielbiam. Podeszłam do szafy i otworzyłam szeroko drzwi. Pogoda zapowiadała się już nieco gorzej, więc wyjęłam dłuższe spodnie i kurtkę. Z komody zgarnęłam do kieszeni łańcuszek. Intuicja podpowiadała mi, że może się przydać. Stresowałam się całym spotkaniem, a najgorsza fala zdenerwowania miała dopiero nadejść. Bez chwili zwłoki, około południa, wyruszyłam na przystanek autobusowy. Nie miałam zamiaru iść aż tyle pieszo. Na szczęście nie musiałam długo czekać, bo mój autobus zaraz podjechał. Wsiadłam do środka, szybko kasując bilet i zajmując miejsce. Wbrew pozorom nie jechało nim aż tyle ludzi jak myślałam, że będzie. Im bliżej byłam, tym bardziej zaczynałam się bać. Nawet Rosalie zamilkła, a po jej minie domyśliłam się, że ma tak samo. Piętnaście minut później byłam już na miejscu. Stałam przed bramką prowadzącą na podwórko. W jednej dłoni ściskałam rączkę torby, w drugiej łańcuszek z gwiazdką. Głęboki wdech i złapałam za klamkę, naciskając ją. Delikatne pchnięcie kawałka drewna, a później przeciśnięcie się szczeliną. Domek rzeczywiście nie był duży. Wbiegłam po schodach i już chciałam zapukać, ale w ostatniej chwili złapała mnie wątpliwość co do tego wszystkiego. Jednak przy mnie stała właśnie młoda kobieta. Duch, który musiał przejść na drugą stronę. Zapukałam.
- Kto tam? - usłyszałam głucho, po drugiej stronie.
- Dzień dobry. Nazywam się Lautier April. Chciałabym z panem o czymś porozmawiać - zaczęłam spokojnie.
- Nie mamy o czym.
- Ja w sprawie pana żony - powiedziałam stanowczym tonem.
- Moja żona nie żyje od piętnastu lat. Proszę dać mi spokój - mruknął.
- Ja właśnie w tej sprawie. Mam coś, co do niej należało - dodałam.
Chwilę później usłyszałam szczęknięcie zamka. Drzwi się otworzyły, a za nimi stał mężczyzna o włosach czarnych jak smoła, ale oczach tak jasnobłękitnych że miało się, jakby świeciły. Rosie od razu drgnęła, a ja byłam już pewna, że to ten człowiek. Podczas rozmowy cały czas nie wierzył mi, że widzę ducha jego żony. Dopiero po paru wskazówkach od strony białowłosej i pokazaniu łańcuszka, uwierzył mi. Kto by pomyślał, że rozpłacze się jak dziecko, a ja zaraz po nim. To wszystko było jednym, wielkim i niespodziewanym zwrotem akcji. Przekazałam mu wszystko to, co mówiła mi kobieta. William jeszcze długo mi dziękował. Wyglądał teraz o wiele szczęśliwiej, niż jak go spotkałam na początku. Pozwolił mi nawet zachować łańcuszek. Spędziłam niemalże cały dzień u niego, popijając herbatę, rozmawiając i śmiejąc się. Dopiero gdy zbliżał się zachód słońca zaczęłam zbierać się do domu. Postanowiłam przejść się kawałek pieszo. Jeszcze przed wyjściem mężczyzna serdecznie mnie uściskał. Miałam już wyjść, nie spotkać go nigdy, ale coś mną ruszyło. Spytałam, czy nie zechciałby obejrzeć razem zachodu słońca. No i Rosalie, czuła, że nic już jej nie trzyma i że zaraz odejdzie. Usiedliśmy więc na wzgórzu niedaleko, czekając na widowisko. Kobieta patrzyła na Williama tak szczęśliwa, że nie dało się tego opisać. Serce się raduje, bo to dowód na to, że miłość jest niezależnie od tego, czy się żyje czy nie. Słońce powoli zaczęło się chować. Dziewczyna położyła dłoń na moim ramieniu na znak, że to już czas. I może to głupie, ale zdążyłam się do niej przywiązać. Jednak nie mogłam już nic zrobić niż cieszyć się jej szczęściem. Złożyła delikatny pocałunek na policzku mężczyzny, a ten, mimo że nie mógł zobaczyć ukochanej, jakby to poczuł, sekundę później dotykając dłonią miejsca pocałunku. Niebo spowiło się kolorami od czerwieni i pomarańczy po róże i fiolety. Białowłosa zaczęła się oddalać, a jej sylwetka rozpływać w powietrzu. Ostatnie, co widziałam, to ten spokojny, pełen ciepła uśmiech. Nie potrafiłam powstrzymać łez, które spłynęły po moich policzkach. William położył dłoń na mojej głowie, rozczochrując włosy. Kiedy na niego spojrzałam, również się uśmiechał. Rosalie nie chciałaby, żebyśmy płakali. Szybko doprowadziłam się do porządku, biorąc głęboki oddech i przecierając wilgotne oczy. Kąciki ust uniosły się, gdy trzymając w dłoni łańcuszek z gwiazdką oglądałam zachód słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz