Rutyna. Coś, czego człowiek miał ewidentnie czasami dość. Wstajesz, jesz śniadanie. Później idziesz do pracy lub gdziekolwiek indziej, a po powrocie do domu resztę dnia spędzasz samotnie, starając się nie dopuszczać myśli, że znowu nie zrobiłeś nic produktywnego. A potem idziesz spać i cały ten piękny cykl powtarza się przez następny tydzień. Miesiąc. Rok. Dla tych “wytrwałych” nawet całe życie. Na szczęście moje tak nie wyglądało, bo starałam się je urozmaicać małymi rzeczami. A to nowa książka, spacer, czy nawet głupie wyskoczenie do kina.
Dobra, dosyć z tym sentymentalizmem. Zgarnęłam uszykowaną jeszcze wczoraj torbę z parą butów na obcasie i mogłam śmigać na salę. Dzisiaj w planie było przećwiczenie cha chy. Chciałam zrobić przed południem jak najwięcej, co by później miej trochę wolnego czasu. O tak wczesnej porze mało osób kręciło się w pobliżu, to i nie musiałam martwić się o spojrzenia rzucane na moją skromną osobę, bo bądźmy szczerzy, nie lubiłam jak ktoś się na mnie gapił. Oczywiście patrzenie na mnie podczas występów czy na lekcji to co innego. Kolejne szczęście - na sali nie było nikogo, więc trening można zaliczyć do bardziej udanych, mimo że jeszcze się nie zaczął. Wyjęłam z torby parę czerwonych butów, bo były ładne i na przecenie, to grzechem byłoby nie skorzystać. Zapięłam paski na kostkach, położyłam telefon z włączoną melodią i przyjęłam pozycję. Chwila czekania na odpowiedni moment i jedziemy. Krok w przód, tył, dwa w bok, tył, przód… Potem obrót i bliskie spotkanie z podłogą uwieńczone zmysłowym pocałunkiem. Wróć, tego nie było w planach ani nawet w układzie. Może odrobinkę obolała podniosłam się do pozycji siedzącej. Coś mi nie pasowało w moich butach. Dopiero po kilku sekundach kalkulowania i przetwarzania danych zorientowałam się, że obcas trzymał się już ostatkiem sił na podeszwie, jeszcze walczył. Jednak nie tym razem. Westchnęłam głęboko, bo aktualnie nie miałam ze sobą żadnego kleju, co oznaczało albo zakupienie takowego albo wyprawa do szewca. Jednak tym się pomartwię później. Spacer do mieszkania po nową parę i z powrotem. Tym razem upewniłam się, że wszystko z nimi w porządku. Nie miałam zamiaru tracić jednej z trzech par do zajęć. No, właściwie to teraz zostały mi tylko dwie pary. Nie ważne. Szybkim, tak charakterystycznym dla mnie krokiem byłam w trakcie drogi do sali. Chodziłam skrótem przez park, no bo szybciej. I może za bardzo zamyśliłam się nad tym, co zrobić dzisiaj w ramach obiadu, bo kompletnie nie zauważyłam chłopaka jadącego centralnie na mnie. Spotkanie z matką ziemią po raz kolejny, ale niezbyt boleśnie. Po szybkim powrocie świadomości natychmiast dorwałam się do butów. Obcasy całe, będzie dobrze. Odetchnęłam z ulgą, wracając szybko do chłopaka o dwukolorowych włosach.
— Nic ci nie jest? Jesteś cały? — zaczęłam oglądać go od stóp do głów w poszukiwaniu ewentualnych urazów. — Bardzo, bardzo przepraszam. Uciekłam myślami gdzieś na inną planetę, przestrzeń, wymiar. Cokolwiek.
<Hide?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz