poniedziałek, 12 marca 2018

Od Ravenisa

Leniwe wylegiwanie się dniami i nocami w jednym miejscu, z jedną osobą, bez większych zmartwień było marzeniem ściętej głowy, przynajmniej w moim wypadku, dlatego tylko ponownie ciężko westchnąłem i oparłem ciężki łeb na wyjątkowo wiotkich dłoniach, które chyba miały wszystkiego tak samo dość, jak reszta ciała. Sapnąłem, charknąłem, mruknąłem, cokolwiek, byle chociaż odkrztusić odrobinę niesmaku, który pozostał w ustach po chłodnej rozmowie z panem Nivanem Oakleyem, który widocznie tak samo, jak ja miał dość napiętej relacji, gorszych chwil i czasu dla siebie nawzajem w jeszcze bardziej opłakanym stanie.
Bo ja i moja wiolonczela i on i jego informatyka za żadne skarby świata nie chciały iść w parze. Wymijało się, w nielicznych wypadkach gryzło, ale przede wszystkim starało się obejść i najlepiej nie zwracać na siebie uwagi, jakby to drugie w ogóle nie istniało.
Czy robiliśmy oprócz tego coś więcej? Oczywiście, ale to te dwie czynności zajmowały większość naszego czasu, pożerało go w zatrważającym tempie, skracało znacząco dobę i inne podobne pierdoły, które wymieniać mógłbym w nieskończoność.
Dlatego mogliśmy tylko przesiedzieć, przeczekać i mieć nadzieję, że może jednak jakoś to będzie, a chwilowy kryzys przeminie z wiatrem.

Poprawiłem z wyraźnym niechceniem koka, mocniej dociągnąłem dredy, które, tak czy siak po chwili ponownie się rozluźniły. Moje czupiradło nie odzywało się od przedwczorajszej sprzeczki, pojawiało się tylko na przebranie, po czym znowu ginęło za magicznymi drzwiami prowadzącymi do nikąd. Do korytarza, znaczy się, ale gdzie lądował chłopak potem, było dla mnie jedną wielką niewiadomą. Chyba nawet nie korciło mnie do przejrzenia życia partnera na wylot, dokładnego przeszperania jego barłogu i doszukania się smutnej, możliwe, że bodącej w oczy prawdy, która czarna i zasnuta tajemnicą wprawiłaby mnie w gargantuiczny szok.
Papierosy w lewej, tylnej kieszeni, pierwsze lepsze, z zieloną kropką, kupione w kiosku na rogu. Na szybko, byle w końcu wyżyć niechciane emocje, no może dokarmić zalegające pewno gdzieś tam zwierzątko. Wygrzebałem fajkę, obróciłem ją w palcach, przeleciałem spojrzeniem po okolicy i dopiero teraz zapaliła mi się gdzieś z tyłu głowy żaróweczka, jebitnie jasna, obrzydliwie mocno jarząca się, żaróweczka. No i na chuj wydałem ostatnie oszczędności znalezione w wytartych spodniach, skoro zapałek nie mam, o zapalniczce już nie mówiąc.
Przetarłem oczy, klnąc pod nosem i za chwilę na nowo przebierając wzrokiem po horyzontach. Szybkie przebadanie terenu, przelecenie uważnym spojrzeniem po przechodniach, zatrzymując się na jednym szczególnym, ze szlugiem w ustach. Palącym się szlugiem. Z którego ciurkiem ulatywał dym.
Mogę ognia? — spytałem, doskakując po czasie do owego osobnika, starając się obdarzyć go jak najurokliwszym uśmiechem i możliwe, że przy okazji odrobinę mieszając mu w głowie. Tylko troszeńkę.

<Ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz